sobota, 22 lutego 2014

Balian z Ibelinu - obrońca Jerozolimy


W 2005 roku na ekrany kin trafił film w reżyserii Ridley'a Scott'a, przedstawiający wydarzenia z czasów wypraw krzyżowych. Głównym bohaterem był kowal imieniem Balian (w którego rolę wcielił się Orlando Bloom). Los prostego parobka szybko się jednak odmienia, kiedy przybywa doń jego ojciec Godfryd z Ibelinu i zabiera w podróż do Jerozolimy, wplątując Baliana w polityczną grę wokół tronu. Ten wykazuje się honorem i ostatecznie przychodzi mu samotnie stanąć do walki w obronie Świętego Miasta przed nadchodzącymi hordami Saladyna. Typowy pozytywny bohater, zatem w głowie przeciętnego odbiorcy mogła zrodzić się myśl, iż taka postać albo nigdy nie istniała, albo z właściwą historią niewiele ma wspólnego. Czyżby?
Balian z Ibelinu, syn Barisana, faktycznie nosił imię po ojcu, jednak jego wymowa przekształciła się z czasem w wyniku zniekształcenia przez ludność Ziemi Świętej języka starofrancuskiego. Jako najmłodszy syn Barisana był wyłączony z dziedziczenia. Zamek Ibelin otrzymał w darze od swego brata, Baldwina, który zachował dla siebie panowanie nad Ramlą. W ten dosyć typowy sposób rozpoczęła się kariera jego kariera na polityczno-wojskowej arenie Królestwa Jerozolimskiego. Jednakże prawdziwa próba dopiero miałą nadejść.
W 1177 roku Balian po raz pierwszy chwycił za miecz w Bitwie pod Montgisard, zakończonej chwalebnym zwycięstwem łacinników i jednoczesnym przegnaniem armii Saladyna z powrotem do Egiptu. W tym samym roku poślubił, Marię Komnenę, wdowę po Amalryku I – dawnym królu Jerozolimy – która zrodziła mu czworo dzieci (w tym dwóch synów). Balian otrzymał nie tylko wierną małżonkę, która niejednokrotnie wspierała go w działaniach dyplomatycznych, ale również kolejne posiadłości w postaci zamku Nables. Los sprzyjał rycerzowi z Ibelinu i nic nie wskazywało na to, by miał się od niego odwrócić. Wkrótce fortuna miała się jednak odmienić, bowiem Balian wraz z braćmi oraz hrabia Rajmund z Trypolisu przegrali walkę o sukcesję regencyjnego tronu Jerozolimy, na którym zasiadł Gwidon de Lusignan. Ten nie potrafił (albo raczej nie chciał) utrzymać w ryzach nazbyt hardych baronów, a ci zaś podejmowali liczne wyprawy łupieskie na ziemie egipskie, prowokując przy tym Saladyna – ówczesnego sułtana Egiptu – do natychmiastowej interwencji. Na muzułmańskiego wodza próby te spadły jak grom z jasnego nieba, bowiem nie ulegało wątpliwości, że jego głównym celem było odzyskanie Jerozolimy z rąk wojsk krzyżowych. Nie mógł zatem nie wykorzystać sytuacji i w 1187 roku wkroczył na ziemie państwa łacińskiego.
Gwidon de Lusignan nie czekał – zebrał wojska i ruszył na spotkanie z Saladynem, mimo że liczni baronowie odradzali mu tak nierozważny krok. Arabowie mieli źródła wody, lekką jazdę, doskonałych łuczników, rozeznanie w terenie i – na domiar złego – przewagę liczebną. Jednakże ani Rajmund z Trypolisu, ani popierający go Balian nie zdradzili monarchy, któremu byli winni posłuszeństwo. Pomaszerowali wraz z nim do Źródeł Hittinu. Tam właśnie rozegrała się bitwa między obiema armiami, choć trudno to zdarzenie w ogóle bitwą nazwać. Saladyn doskonale zdawał sobie sprawę z położenia krzyżowców, więc tylko osaczyli armię Gwidona, czekając aż ta sama się podda lub wymrze z pragnienia. Starcie zostało przegrane zanim jeszcze się rozpoczęło... ale nie dla wszystkich. Po raz kolejny pośród umierających z pragnienia rycerzy pojawił się Rajmund z Trypolisu oraz Balian z Ibelinu u jego boku. Oni to zebrali wokół siebie wojowników wciąż zdolnych do walki i w desperackiej, a zarazem miażdżącej szarży przerwali szeregi nieprzyjaciela, przedostając się na drogę ku Jerozolimie.
Pozostałe wojska zostały na własne życzenie rozgromione pod Hittinem, choć autorzy tej porażki, jak templariusz Robert z Ridefortu czy sam król Gwidon de Lusignan przeżyli. Saladyn darował im życie i pomaszerował w stronę Jerozolimy. Miasto było zdobyte, bowiem poza jego murami nie pozostał żaden rycerz. Jakież musiało być rozczarowanie sułtana, kiedy mieszkańcy wcale nie otworzyli mu bram, ale wręcz przeciwnie – czekali z bronią na murach w pełnej gotowości bojowej. Wodzem prostego ludu Jerozolimy okazał się nie kto inny, jak Balian z Ibelinu. Okoliczności bitwy, jaką musiał stoczyć były tragiczne – w mieście miał przy swym boku zaledwie dwóch rycerzy, ale aby podnieść na duchu załogę miasta obdarował wielu mieszkańców tytułami szlacheckimi. Zabiegi okazały się skuteczne, skoro obrona zdołała wytrwać niejedno oblężenie, zmuszając Saladyna do pertraktacji. Ostatecznie Balian poddał miasto na dogodnych warunkach z możliwością wykupu mieszkańców po zaniżonej cenie. Rycerz z Ibelinu nie żałował środków na ten cel, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że wszystkie jego włości zostały zrujnowane przez armię egipską.
Te kilka tygodni, podczas których ważyły się losy Świętego Miasta, były niewątpliwie największym życiowym wyzwaniem dla niemłodego już rycerza (podczas Bitwy pod Hittinem miał mieć 53 lata). Mimo to nie zabrakło mu honoru i odwagi do postąpienia zgodnie z chrześcijańskimi cnotami, których jako pasowany baron miał obowiązek przestrzegać. Po zajęciu przez Saladyna Jerozolimy Balian udał się wraz z żoną i dziećmi do Trypolisu i zaangażował się we współpracy z żoną w próby mianowania regentem państwa Konrada z Montferatu, a później Henryka II Szampańskiego.
Wkrótce nadeszła III krucjata. Wraz z nią przybył Ryszard II zwany Lwim Sercem i podjął próby odbicia Jerozolimy, jednak te nie powiodły się. W wyniku rokować, w których brał udział także Balian, ustalono, że chrześcijanie będą mogli swobodnie przybywać z pielgrzymkami do Świętego Miasta, co niewątpliwie było wielkim zwycięstwem łacinników. Balian otrzymał od króla Ryszarda Cymont, gdzie doczekał końca swych dni.

Suplement:
Skoro mamy do czynienia z postacią historyczną, to i pojawiły się wątpliwości, co do faktografii. Szczególnie chodzi o Bitwę pod Hittine, a raczej o sposób, w jaki Balian wydostał się z pogromu. Bardziej prawdopodobna jest wersja, że to przebił się z silną grupą rycerzy dowodzonych przez Rajmunda z Trypolisu (do osoby którego przydałoby się wrócić kiedyś w innym wpisie).
Istnienie jednak inne wytłumaczenie, jakoby to Saladyn miał wypuścić Baliana, biorąc wcześniej od niego przysięgę, że już nigdy nie podniesie miecza na ówczesnego sułtana Egiptu. Rycerz z Ibelinu nie mógł jednak zostawić Jerozolimy bez obrony, więc napisał list do wodza nadchodzących wojsk z prośbą, aby z przysięgi go zwolnił i pozwolił mu bronić miasta. Saladyn podobno przystał na ową prośbę, wyrażając wyrazy zrozumienia w sytuacji, jaka miała miejsce.

Do dziś nie wiadomo, która właściwie wersja jest prawdziwa. Niemniej pewien pozostaje fakt, że Balian rzeczywiście Jerozolimy bronił i to dzięki niemu wielu ludzi mogło spokojnie opuścić Święte Miasto po jego przejęciu przez nieprzyjaciela. 

*Na obrazie - Balian z Ibelinu oddaje Jerozolimę Saladynowi. 

sobota, 15 lutego 2014

Jak Elżbieta Łokietkówna straciła palce


,,Polak, Węgier, dwa bratanki: i do szabli, i do szklanki” - mówi staropolskie przysłowie, które po dzień dzisiejszy nie straciło bynajmniej na aktualności. Formuła ta miała powstać po upadku Konfederacji Barskiej, choć wcześniej istniała w nieco innej, bardziej rozbudowanej formie (zakończonej krótkim ,,... niech im Pan Bóg błogosławi”). Skąd wzięła się sama idea braterstwa między narodem Polskim i narodem Węgierskim jak dotąd nie udało się ustalić i prawdopodobnie kwestia ta do końca pozostanie tajemnicą. Wiemy jednak, że nie została uknuta z próżni (jak chociażby międzynarodowe braterstwo łączące wszystkich ludzi globu głoszone przez francuskich rewolucjonistów), lecz osadzono ją na solidnych historycznych podstawach.
Wprawdzie pierwsze kontakty węgiersko-polskie można zanotować od panowania chrześcijańskiego prekursora na tronie węgierskim, Stefana I Świętego, jednak ciągłość ówczesnej Korony Polskiej została zatrzymana przez rozbicie dzielnicowe. Mimo to już pierwszy odtwórca państwa polskiego, Władysław Łokietek, kontynuował aktywną politykę porozumienia z Węgrami. Jego pierwszym krokiem w tym kierunku było wydanie córki Elżbiety za władcę Węgier Karola Roberta. Wprawdzie gest ten Łokietek wykonał dopiero po własnej koronacji (co stanowi pozytywny przełom w relacjach między oboma władcami), ale krok ten szybko potwierdził następnym – wysłał swego syna, Kazimierza, z misją dyplomatyczną by przypieczętował związek obu krajów. Podczas tej wyprawy przyszłego króla Polski (którego powszechnie nazywamy wielkim) doszło do niebywałego incydentu, w którym wielu ówczesnych dziejopisów węgierskich dopatrywało się początku klęski ich ojczyzny...
Króla Kazimierza Wielkiego znamy przede wszystkim z faktu, iż ,,zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną”. Niewiele to jednak mówi o postaci samego władcy. Wiemy na przykład, że nie był szczególnie utalentowanym wodzem, ale za to sprawnym politykiem (głównie dzięki zabiegom dyplomatycznym rozszerzył Koronę Polską o Ruś Halicko-Włodzimierską, choć z drugiej strony dopuścił utratę Śląska). Ponadto nie wspomina się często o jego konflikcie z Kościołem Katolickim oraz licznych przywilejach, jakimi obdarzył nowo przybyłych do Polski Żydów. Pomijane są także liczne romanse, których słynny początek miał miejsce podczas wspomnianej wyprawy dyplomatycznej na Węgry, gdzie posługiwała niejaka Klara Zach – córka węgierskiego możnowładcy, wyróżniająca się spośród innych dwórek wyjątkową urodą. Nic zatem dziwnego, że królewicz Kazimierz ją właśnie upatrzył sobie za cel i z pomocą swej siostry, królowej Węgier, Elżbiety, ,,zwabił” młodą dwórkę do swojej komnaty. Co zaszło w komnacie przyszłego króla? Nie wiadomo. Jedni powiadają, że był to ot zwykły romans, inni zaś, że Kazimierz zgwałcił młodą Klarę Zach. Tak czy inaczej konsekwencje były tragiczne.
Wkrótce o zajściu dowiedział się Felicjan Zach, ojciec Klary, i postanowił pomścić własną córkę. Jednakże królewicz Kazimierz wyjechał już do Polski, zatem jedynym właściwym celem jego gniewu mogła pozostać królowa Elżbieta oraz jej mąż – Karol Robert. Wystarczyło tylko wyczekać odpowiednich okoliczności, by plan wdrożyć w życie...
Okazja nadarzyła się 17 kwietnia 1330 roku. Na zamku w Wyszehradzie zebrała się całą rodzina królewska i – co najważniejsze – bez szczególnych środków ostrożności zasiadła do obiadu. Straż przerzedzono, a z zaproszonych gości była wyłącznie najbliższa rodzina. Felicjan Zach postanowił działać. Jako wysoko postawiony możnowładca nie miał większych problemów z dostaniem się na zamek w towarzystwie kilku wiernych towarzyszy. Wówczas to wtargnęli oni do sali bankietowej. Felicjan sam rzucił się na parę królewską, celując mieczem w króla Karola Roberta. Jednakże w szaleńczej furii nie przewidział, że żona monarchy może zdobyć się na niezwykły akt odwagi i miłości, zasłaniając męża własnym ciałem. Po tym heroicznym kroku Elżbieta Łokietkówna straciła palce w prawej dłoni, choć jej oddanie pozwoliło zachować przy życiu jej małżonka. Zach zdołał rzucić się jeszcze w stronę synów pary królewskiej, lecz jego zamiary powstrzymał niejaki Jan – podczaszy królowej Elżbiety.
Felicjan zginął na miejscu, zaś jego rodzinę spotkała okrutna kara. Właśnie po owym ciągu zdarzeń los odwrócił się od Królestwa Węgier, doprowadzając do ostatecznego upadku państwa po Bitwie pod Mohaczem w 1526 roku. W każdym razie nie ulega najmniejszej wątpliwości, że krok, na jaki odważyła się królowa Elżbieta stanowi niebywale jasny punkt tych wydarzeń.

Suplement:
Jako że baśniopisarz nie może sobie pozwolić na dywagowanie nad źródłami, a czasami jest to po prostu konieczne, będę umieszczał krótkie notki na zakończenie tekstu w celu wyjaśnienia pewnych spornych kwestii. Otóż...
Istnieje mnóstwo relacji na temat przebiegu zdarzeń w komnacie jadalnej zamku wyszehradzkiego, jednakże w zasadzie wszystkie opisy różnią się czymś od siebie, zatem trudno stwierdzić, który z nich jest autentyczny. Czasami mówi się, że to król uratował życie królowej, a nie odwrotnie, zaś innym razem pojawia się relacja, że Karol Robert zwyczajnie schował się pod stół na czas zamachu. Oczywiście nie sposób dojść prawdy, więc w zasadzie trzeba wybrać którąś z wersji. Mimo wszystko nie wydaje mi się, by monarcha miał dość czasu, żeby się chować. Poza tym wydaje mi się, iż to kobiety bardziej skłonne są do aktu miłości, jakim jest chęć oddania życia za małżonka. Dlatego właśnie wybrałem tę wersję.
Jest jeszcze jedna kwestia: mówi się, że żadnego romansu na dworze nie było, a zamach Felicjana był próbą obalenia króla i przejęcia władzy. Ta wersja często uchodzi za oficjalną, chociaż... nie wydaje się nazbyt prawdopodobna, mówiąc wprost. Felicjan Zach musiał być człowiekiem pozbawionym rozumu, skoro myślał, że jeśli tylko zamorduje króla całe Węgry rzucą się do jego kolan. To nie fantastyczny świat Władcy Pierścieni, gdzie aby pobić wroga wystarczy zniszczyć tylko wodza armii (w tym wypadku Saurona, a raczej jego Jedyny Pierścień). Aby przejąc władzę potrzebne są elity zastępcze i duże grono popierające nowego monarchę (że o wojskach i poparciu międzynarodowym nie wspomnę). W tamtych czasach królobójstwo uchodziło za akt ohydny i wątpliwe, by papież czy cesarz udzielili takiemu mordercy błogosławieństwa i jednocześnie namaścili na nowego władcę.

Wersja ta to raczej wynik patrzenia na życie nie tak, jak patrzono dawniej, ale ocenianie historii poprzez pryzmat współczesności – wiemy przecież, że obecnie nie ma granic, które blokowałyby potencjalnych kandydatów do władzy. Nie znaczy to jednak, że kiedyś nie było inaczej. 

sobota, 8 lutego 2014

Dieudonne de Gozon - pogromca bestii z Rodos


Smoki – mitologiczne stworzenia, których istnienia do dnia dzisiejszego nie udowodniono. Mimo tego ich obecność odcisnęła wyraźne piętno w kulturze, literaturze czy heraldyce. Trudno nie natknąć się na opisy tych potężnych gadów, czytając powieści fantastyczne, oglądając filmy albo grając w gry (planszowe lub komputerowe – bez znaczenia). Podobnie rzecz ma się w przypadku mitologii – od greckiej począwszy. To bóg wojny Ares postawił na straży Złotego Runa właśnie smoka, zaś Apollo użył podobnej bestii jako gwardzisty przy świątyni w Delfach. Również kultura chrześcijańska odwołuje się do tych największych na świecie zwierząt (jak pisał o nich pewien mnich w XII wieku). Zapewne niewielu jest takich, którzy nie słyszeli nigdy o św. Jerzym i jego zwycięskiej walce ze smokiem. Jednakże etos chrześcijańskiego smoka odbiega daleko od tego, który serwują nam inne źródła, bowiem w naszej tradycji gady te uchodziły za wcielenie zła, czyli – mówiąc wprost – szatana.
O dziwo historia również wydaje się przesiąknięta opisami podobnych bestii – i to nie tylko w sferze mitologiczno-legendarnej. Sam Marco Polo – wenecki kupiec i podróżnik – sporządził interesujący opis smoków (utożsamianych najczęściej z ogromnymi wężami). W kwestii tej wypowiedział się również wspomniany powyżej mnich – Fulko z Chartres. Rzadko zdarza się jednak, by o istnieniu podobnych gadów wspomniano wprost jako o fakcie... choć co najmniej jeden taki przypadek jest współcześnie znany.
W 1309 roku na wyspę Rodos, leżącą u wybrzeży Anatolii (dzisiejszej Turcji) przybyli nietypowi goście – rycerze Zakonu św. Jana Chrzciciela, znani współcześnie bardziej jako joannici. Wraz z genuańskimi korsarzami zdobyli oni należący do Bizancjum archipelag, w którego skład wchodziła również wyspa Rodos. Wkrótce stała się ona główną siedzibą Zakonu oraz bazą wypadową dla ich słynnych galer, służących jako straż całego basenu Morza Śródziemnego przed arabskim korsarstwem. Szybko okazało się, że poza regularnymi starciami z piratami przyjdzie zakonnikom stawić czoła zgoła innym niebezpieczeństwom, bowiem oto na wyspie gruchnęła wieść o tajemniczej bestii, pożerającej regularnie młode niewiasty. Joannitom nie brakowało znamienitych rycerzy, którzy nieszczególnie przelękli się bestii i próbowali ukrócić sprawę zanim przymnoży poważniejszych szkód. Problem okazał się jednak większy niż z pozoru się wydawało, ponieważ smok – jak zaczęto potwora nazywać – pożerał wszystkich śmiałków, stawiających mu czoła.
Sprawa przybrała bardzo niekorzystny obrót. Ówczesny wielki mistrz, Helion de Villeneuve, mając na głowie dość problemów z odzyskiwaniem spadku po templariuszach, zakazał zakonnikom podejmowania jakichkolwiek prób uśmiercenia gada. Warto zdać sobie sprawę ze znaczenia słowa wielkiego mistrza w ówczesnych czasach, kiedy to daleko było jeszcze do utopijnych haseł o powszechnej równości i braterstwie, zaś szacunek dla hierarchii był powszechnie respektowany. Obowiązki wasala względem seniora były przestrzegane z całą surowością, choć również seniorzy dbali o to, by nie dostarczać swym poddanym przedmiotu do skarg (ludzie tamtej epoki byli znacznie bardziej skorzy do buntu). Zatem słowo wielkiego mistrza było nakazem niemalże świętym, za którego złamanie groziło nawet dożywotnie więzienie – dodajmy: więzienie z prawdziwego zdarzenia, a nie te na modłę współczesną.
Mimo tego znalazł się pewien rycerz, który ośmielił się przeciwstawić rozkazowi. Był nim niejaki Dieudonne de Gozon. Skąd pochodził? Imię jego brzmi dosyć ,,afrykańsko”, zaś przydomek ,,de Gozon” może oznaczać, że wywodził się z wyspy Gozo, leżącej nieopodal Malty. Koncepcja ta nie brzmi jednak dość prawdopodobnie, skoro wiemy z historiografii, że Zakon św. Jana w owych czasach rzadko zapuszczał się na Maltę. I faktycznie wszystko wskazuje na to, że de Gozon urodził się w Langwedocji (kraina w południowej Francji). W każdym razie to właśnie ów rycerz postanowił złamać zakaz wielkiego mistrza, przychylając się jednocześnie do próśb zagrożonych mieszkańców wyspy. 
Dieudonne rozpoczął przygotowania do swej wyprawy z werwą godną joannity, ale jednocześnie z ogromnym rozmysłem. Najpierw spisał zeznania świadków, by stworzyć drewnianą podobiznę bestii, z którą w najbliższej przyszłości miał zamiar się zmierzyć. Przy użyciu tegoż wizerunku wytresował dwa harty, mające pomagać mu w polowaniu. Nadszedł wreszcie dzień wyprawy. Nie znamy dokładnej daty zrealizowania przez de Gozona tego przedsięwzięcia, choć na pewno miało ono miejsce przed 1346 rokiem. Dwa zaprawione w boju, wyćwiczone w starciach z drewnianym smokiem harty skutecznie wsparły swego pana i gad został ostatecznie unieszkodliwiony. Głowę bestii umieścił jej pogromca na jednej z siedmiu bram miasta joannitów na Rodos. Podobno setki lat później pewien uczony biolog zdjął z bramy wyschniętą czaszkę i po przebadaniu jej stwierdził, że należała do ogromnego krokodyla. 
Tak czy inaczej wyczyn de Gozona stał się faktem... za co nie ominęła go kara. Rygor, jaki panował w zakonach rycerskich nie uwzględniał wyjątków i to właśnie dzięki temu zarówno joannici, jak również templariusze byli najskuteczniejszymi oddziałami zbrojnymi tamtej epoki. Wielki mistrz Helion de Villeneuve pozbawił rycerza Dieudonne de Gozona habitu, a co za tym szło – pozbawił go przede wszystkim honoru. I gdyby zwierzchnik Zakonu św. Jana nie okazał się władcą na tyle mądrym, by wiernego rycerza ułaskawić, de Gozon straciłby dobre imię, a przez to szansę na odniesienie w życiu jakiegokolwiek sukcesu w szerokim świecie. Tymczasem de Villeneuve dokonał rozsądnego wyboru i skorzystał ze swej władzy, przywracając pogromcę smoka do łask.
Trudno powiedzieć czy spodziewał się tego, że po swojej śmierci pałac wielkich mistrzów zajmie właśnie ów rycerz. Sprawa to warta przytoczenia, bo de Gozon zwyciężył wolną elekcję w sposób wręcz niesłychany (szczególnie jak na owe czasy). Tak oto podczas obrad kapituły Dieudonne (wówczas wielki komandor) wstał z miejsca i ogłosił, iż po głębokiej zadumie doszedł do wniosku, że nikt nie jest lepszym kandydatem na stanowisko wielkiego mistrza od niego samego. Joannici zszokowanie tym aktem najwyższej wiary we własne zdolności – oraz bez wątpienia pamiętając jego rozprawę ze smokiem – wynieśli de Gozona na najwyższe stanowisko w Zakonie. Dwa lata później poprowadził on swych braci do Armenii na pomoc królowi Konstantynowi IV i w zwycięskiej bitwie rozgromił wojska mameluckiego Egiptu.

Żywot dwudziestego siódmego wielkiego mistrza Zakonu św. Jana dobiegł końca w 1353 roku. Jego nagrobek uwieńczono tablicą z napisem: ,,Tu leży Dieudonne de Gozon – pogromca smoka”. Tablicę tę po dzień dzisiejszy można oglądać w Narodowym Muzeum Wieków Średnich w Paryżu. 


czwartek, 6 lutego 2014

Baśnie Wieków Średnich


Poproszę o fanfary, bo oto rusza zupełnie nowy blog, którego temat przewodni zawarłem w tych trzech krótkich słowach – Baśnie Wieków Średnich. Tak jest, Szanowni Czytelnicy, przyszła pora na opowieści niesamowite... choć kłamstwem było by stwierdzenie, że nieprawdziwe. Baśnie bowiem zawsze niosą w sobie nutę ,,magiczności” (jak zwykło się to dzisiaj określać), mimo że często wydarzenia, jakich dokonują bohaterowie są zupełnie rzeczywiste i naturalne wręcz. Jednakże wbrew temu chyba każdy z żyjących na ziemi ludzi potrafi wymienić choćby kilka takich postaci, które odcisnęły swoje piętno w historii poprzez objawienie – jak by to ujęli dawni filozofowie – cnoty. Dla nich zrobię zatem miejsce na niniejszych stronicach.
Oczywiście tytuł poza wspomnianymi baśniami zawiera jeszcze Wieki Średnie, czyli – mówiąc inaczej, może nieco ściślej – Średniowiecze. Epoka to na pewno osławiona w dzisiejszych czasach, lecz trudno powiedzieć, aby była to dobra sława. Powszechnie dominują bowiem kłamliwe mity albo przejaskrawione pomówienia, które przeszły niemal do języka potocznego. Czyżby nikt nie słyszał o krucjatach? Owszem! Większość z Was, drodzy Czytelnicy, na pewno słyszało. A co wiemy o owych wyprawach? W pierwszej kolejności to, że były haniebną ofensywą przeciwko pokojowo nastawionemu światowi arabskiemu. Po drugie: jej autorami było zachłanne duchowieństwo oraz nieokrzesani, pozbawieni wykształcenia, zabobonni barbarzyńcy, mieniący się szczytnym tytułem rycerzy. Przed nimi z kolei bronił się świat arabski – ze swymi wspaniałymi minaretami i przede wszystkim wiedzą naukową, którą bezkarnie złupią pozbawieni rozumu Łacinnicy.
I tak oto znamienita większość ludzi nie zdaje sobie nawet sprawy z faktu, że powtarza czyjeś bezpodstawne oskarżenia. Czyje? Niejakiej Anny Komneny, córki bizantyjskie cesarza, która spisała swoje przemyślenia w bezcennym źródle historycznym, jakim są Aleksjady. Przedmiotem jej pism był ojciec – basileus (takim bowiem tytułem darzono wszystkich bizantyjskich cesarzy) Aleksy I Komnen. Oczywiście wszyscy niedoszli historycy nie mają zazwyczaj zielonego pojęcia, że cesarz ów (nie on pierwszy zresztą) uciskał swoich ludzi tak wysokimi podatkami, iż ci uciekali na pustynie (stąd mają wzięli się pustelnicy). Daniny te ściągał oczywiście za pomocą wojska (najczęściej najemnego, podległego bezpośrednio cesarzowi), na którym opierały się rządy wszystkich cesarzy. Podobne praktyki były nie do pomyślenia na Zachodzie. To tylko jedna strona medalu. Kłamstwem jest także, że krzyżowcy nie przynosili ze sobą zupełnie nic...
To, co znamy współcześnie jako etos rycerski było znacznie cenniejszym towarem. Oczywiście dla większości współczesnych ludzi takie niematerialne coś, czego nie da się dotknąć albo w ogóle nie istnieje, albo ma znikomą wartość. Przecież to nie brzęcząca moneta! Tymczasem przypomnijmy sobie chociażby wrzawę, jaką rozpętali krzyżowcy swym dowódcom, kiedy dowiedzieli się, że Antiochia ma być wzięta... podstępem. Skalanie honoru podobnymi praktykami nie wchodziło w grę – nawet po tym, jak poprzez manipulacje cesarz Aleksy odebrał Łacinnikom Niceę. Odosobniony przypadek? Skądże znowu! Przecież jeszcze blisko 300 lat później Polscy rycerze będą walczyć z Krzyżakami, ustalając przerwy na zbieranie rannych i poległych. Gdyby jedna strona podstępnie nie zastosowała się do tej praktyki miałaby pewne zwycięstwo. Na Wschodzie może by się o to pokuszono... Wiemy także doskonale, iż rycerze zawsze walczyli w pierwszych szeregach, chociaż każdy miał pod sobą dziesiątki (jeśli nie setki lub tysiące) chłopów. To oni jednak jako seniorzy mieli obowiązek chronić swych wasali. I tak też czynili.

O tym właśnie będzie tu mowa – o zapomnianych dawno ideałach, poprzez których realizowanie ludzie wcale nie wychodzili gorzej od przebiegłych materialistów. Tutaj zatem ,,Wieki Średnie” będą oznaczały tyle, co etos rycerski, będący obecny nawet po oficjalnym zamknięciu epoki Średniowiecza. Mam nadzieję, że znajdą się tacy, którym serwowane tu opowieści przypadną do gustu. Będę z takiego obrotu sprawy niezmiernie rad. Amen.